Cyryl Polaczek

Mała niedogodność

14 Lutego  –  23 Maja 2020

Obrastanie w rutynę, zwłaszcza po trzydziestce, pajęczyna, którą co jakiś czas trzeba sobie zdzierać z twarzy. Wymykająca się absurdalność ludzkiej sytuacji, zapominamy o tym codziennie – płótna Cyryla Polaczka o niej przypominają. To swobodny spacer po różnych sytuacjach, których źródła są czasem bardzo konkretne, jak konkret insekta na ścianie, na parapecie, konkret dotyku czyjejś dłoni, sytuacjach specjalnie nie ujętych w żaden cykl (ta niecykliczność – to istotne). Innym razem ucieczka od znaczenia, cel: nie znaczyć. Lub właśnie przynajmniej oddalać się od znaczenia, odraczać je, blokować, co oczywiście nie jest łatwe. Do porównania: umowność celów, które wytycza się sobie w tak zwanym codziennym życiu, czyli życiu klasy średniej i robotniczej, czyli życiu prawie bez wyobraźni, zorientowanym na replikację samego siebie. Bez wybiegania poza to wszystko, co najbardziej prawdopodobne, asekuranckie, a niekiedy po prostu bezpieczne; poza zadaniowość i wynikający z niej automatyzm; wiele przytępionych przez historię i dorosłość rodzajów myślenia czy odczuwania, włączając stare dobre myślenie surrealne (czasy, kiedy ludzkość jako ogół, choć raczej biały męski syty Zachód, jeszcze stawiała przed sobą jakieś finezyjne cele), tutaj ma możliwość znowu sobie zaistnieć. Gdy patrzę na te prace, myślę też sobie zwyczajnie „zajebista jest wszechstronność tego malarstwa, rozpiętość skilli malarskich”, no przynajmniej dla mnie, a przecież myślę to i piszę jako pisarz uznany i wzięty – chyba muszę mieć rację? Szereg raczej zerwań niż nawiązań, za każdym razem wyciskanie maksymalnej osobnej energii z tych bezsensownych kawałków płótna czy innego gipsu. Czasami jakaś praca wydaje mi się płaska i banalna, ale w taki fajny sposób, jak niewidziana od dekad reklama prasowa z lat dziewięćdziesiątych, jakby nadziewały się na nią odzwyczajone już oczy, wszystko raczej intencjonalnie niż nie. Beztroski błękit wielkiego buta na szpilce, harlequin Cyryla Polaczka. Farba jak ciepły letni wiatr z powieściowego romansidła, który rozgałęzia się między nogami głównej bohaterki, stojącej na trawiastym klifie i wgapiającej się w ocean, zagryzającej z przejęciem usta, co przyniesie przyszłość, wietrzyk przyjemnie oplata, owiewa, statek miłości wypływa z portu czternastego lutego.

Łukasz Zawada